Będąc młodą studentką zapragnęłam odwiedzić Nową Zelandię. Miałyśmy z Justyną taki plan, żeby pojechać do Ameryki, tam popracować i zarobić na wyjazd do Nowej Zelandii i pojeździć po Nowej Zelandii. Gdyż na obszarze mniejszym od Polski są tam: lodowce, fiordy, wulkany, wysokie góry, ocean, las deszczowy i jeszcze dużo więcej. Jako adeptki geografii byłyśmy tym żywotnie zainteresowane.
Plan ewoluował i koniec końców nie pojechałyśmy do Ameryki tylko do Francji, zarobić nie zarobiłyśmy, lecz za pożyczoną forsę kupiłyśmy bilety lotnicze i wyruszyłyśmy w drogę.
Tak było. Mam na to dowody, jednym z nich jest mój dziennik z owej podróży, dzięki któremu jeszcze dziś potrafię niemal dzień po dniu opowiedzieć naszą podróż.
Mrożący krew w żyłach nocleg na pustkowiu na East Cape z nożem pod poduszką i zwiewanie z rana (po obejrzeniu pierwszego na świecie wschodu słońca). Rejs po Bay of Islands, zafundowany przez złapanych na stopa Anglików. Nocleg w toalecie dla inwalidów u stóp lodowca. Wędrówka we mgle wśród wulkanów, co za tym idzie: brak wulkanów na zdjęciach… Łapanie stopa na GŁÓWNEJ drodze, którą przez 5 godzin nie przejechał żaden samochód. A przy okazji droga biegła wzdłuż uskoku tektonicznego, oddzielającego płytę pacyficzną od płyty australijskiej.
Mam nadzieję, że Justyna wybaczy mi upublicznienie tego zdjęcia, już się tłumaczę. W tych czasach, gdyśmy sobie tak pomykały po świecie, aparaty cyfrowe nie były w powszechnym użyciu. Wszystkie nasze zdjęcia lądowały na slajdach Fuji Sensia lub Fuji Velvia i moje w większości nadal tam tkwią. To się ma wkrótce zmienić, ale tymczasem chciałam coś wrzucić z archiwum i zaczęłam przeszukiwać pocztę, z nadzieją, że trafię na nowozelandzki plik cyfrowy. I trafiłam na to! Autorem jeden z naszych mecenasów – doktor Jacek!
Było wspaniale i było to jedno z tych wydarzeń w moim życiu, na których się ukonstytuowałam. Gdy więc zorientowałam się, że przecież mogę dziergać mapy, postanowiłam, że któregoś dnia wydziergam narzutę z Nową Zelandią. Nasze łóżko, produkcji maćkowej (pisałam o tym m.in. TU), było przez lata przykrywane buraczkową (co to był w ogóle za pomysł z tym kolorem!!!???) narzutą kupioną zapewne za 20 złotych w Ikei (???) i dusza moja wyła do księżyca, gdy je słałam.
Ale to już minęło. Teraz wchodzę do sypialni i, patrząc na nasze łóżko czuję, jak coś we mnie głęboko wzdycha i mości się wygodnie w uczuciu spełnienia i zaspokojenia. To jest ten efekt, gdy wchodzisz do pomieszczenia, które cię satysfakcjonuje estetycznie i CZUJESZ SIĘ DOBRZE.
Tak całkiem, całkiem dobrze to będzie może za 15 lat, gdy w ogóle będzie jako taki porządek, ale tymczasem cieszę się choć tym!
Chwilę to trwało, liczyłam, że się wyrobię na Jungleholic, Targi Wnętrz Tropikalnych, na których byłam w maju, ale jednak Pacyfik jest duży. Bardzo duży. I potrzebuje czasu. Więc na targach zadawałam szyku mniejszymi formami, poduszkowymi. A Nową Zelandię pokazuję teraz!
Aotearoa to Kraj Długiej Białej Chmury. Każda mapa ma swój tytuł, tu wahałam się, czy zatytułować ją New Zealand, w języku urzędowym, czy Nowa Zelandia, po polsku na polskiej mapie i stanęło na nazwie w języku maoryskim, który nota bene też jest tam językiem urzędowym. A Maorysi mieszkali tam, zanim przybył kapitan Cook.
Teraz gdy któreś dziecię kotłasi się po łóżku mówię, że ma pupsko w Tongariro i niech uważa, bo wulkan zaraz wybuchnie. Albo gdy głowa ląduje w okolicy cieśniny Cooka, to nie daj Boże się utopi! A oni się śmieją i dziwnie na mnie patrzą.
Ale gdy już wydam pięknie swój dziennik i poczytają o tych przygodach, to im nie będzie do śmiechu!