Tak śpiewaliśmy sobie w zeszłym roku, jadąc znienacka na Kaszuby, do domku w lesie. Wysiedliśmy z pociągu i na peronie Hania pyta:”I gdzie to jezioro?…”. Było, oczywiście, tylko nie tak na peronie… W każdym razie wówczas raczyliśmy się nim obficie przy słonku palącym.
I w tym roku także wybraliśmy się nad jezioro, jezioro, lecz… cóż, odwiedziliśmy je RAZ i spędziliśmy miłe słoneczne pięć minut na pomoście. Ale to nic, domek w lesie jest bardzo gościnny i pod jego dachem wylansowaliśmy nowy przebój tego lata: Płyńmy w dół do Starej Maui, już czas.
LECZ dlaczegóż o tym piszę? DLATEGÓŻ, że przyjechawszy tam w zeszłym roku po raz pierwszy, zachwyciwszy się tym, co stworzyli (wnętrza i zewnętrza) Maryna z Tomkiem („kreatywność to my” – to właśnie Studio Mariba!), musiałam jednak coś wtrącić. Otóż było to coś w stylu: „w mojej obecności w takim wnętrzu nie będą wisieć maszynowe koronki”.
I wtedy to zadeklarowałam, że im zrobię alternatywę. Minął prawie rok, wydawałoby się – dużo czasu, znowu jedziemy do domku w lesie i co? I wiozę wprawdzie jeden lambrekin, ale miały być dwa. Zatem oświadczyłam, że nie odjadę, póki nie skończę drugiego. Zabrzmiało złowrogo, choć gospodarze gościnni…
Po drodze były przygody. Przygoda pierwsza: skończył się kordonek. Ale, hurra, zostawiłyśmy wesołą dziatwę pod opieką dzielnego taty/wujka i zrobiłyśmy sobie wychodne. Do wychodnego zaraz jeszcze wrócę, ale przy tej okazji zahaczyłyśmy o rynek w Kościerzynie, gdzie była PASMANTERIA! A w pasmanterii BYŁ kordonek!
W pasmanterii zadałam szyku, pani sprzedawczyni była zbudowana, że tak dobrze wiem, czego chcę (i miała to :)), Mańce zaś szczęka opadła, gdy zorientowała się po metce, że na jeden lambrekin poszło ok. 800 m kordonka :).
Zawiesiliśmy starym dobrym sposobem na kijku. Nie wszędzie to pasuje, ale akurat tu – bingo.
Przygoda druga była taka, że po zawieszeniu pierwszego, gotowego, wydawało by się, lambrekinu, nieco się skrzywiliśmy, że chyba jednak za krótki… Niedoróbek nie chcemy! Wyrobiłam się ze zrobieniem drugiego i przedłużeniem pierwszego, nawet nie musiałam zarywać nocki i nawet gospodarze mnie nie wygonili za zasiedzenie.
Przygoda trzecia polegała na tym, że wyczerpała mi się bateria w aparacie. Ale telefony też są i można się jakoś poratować.
Teraz wrócę jeszcze do naszego wychodnego: wyrwałyśmy się do Łubiany! a konkretniej do zlokalizowanej tam fabryki porcelany. Ostrzyłam sobie zęby już od dawna na ten wypad, ale nie liczyłam, że się uda tak, mimo wszystko, szybko. I były tam! Kubeczki upatrzone przeze mnie w sieci już dawno temu, kubeczki z ziołami, sześć wzorów. Szczęście 🙂 :).
I wiem już, jak wygląda przetacznik! Bo miętę czy pokrzywę a nawet rumianek jednak znałam wcześniej.
Na pożegnanie motyw tytułowy dzisiejszego wpisu z zasłuchiwanych przez dziatwę bezbłędnych Bajek Grajek – tu Legenda o Sielawowym Królu.