Czerwony. To nie jest mój kolor. Ale jak żyć, gdy w ręce wpadają trzy wielkie, mięciuchne, CZERWONE motki wełny.
Na szczęście inspiracje są wszędzie. Mignął mi przed oczami koc biało-czerwony od Jess z GENIALNEGO bloga Make & Do Crew. I myślę: TAKATAK!
Zamieniłam tylko proporcje, bo chciałam czerwonego użyć jako koloru głównego i kroczek po kroczku, wedle instrukcji (tak mi się zdawało) pomykam. Jednak wkrótce stwierdziłam, że coś mi krzywo idzie, nieładnie.
Może dlatego, że zaczynałam przy meczu? (10.11, Polska-Urugwaj. Bez Suareza i Lewandowskiego). Początkowo myślę sobie: dobra jest, przecież to ręczna robota, ujdzie, uformuje się czy coś.
Ale jednak nie dawało mi spokoju. Zaczęłam pruć, ale ta wełna taka delikatna, że się rwała i lipa. W końcu mówię: dość tego. Zaczynam od nowa. I taka to historia.
Wczytałam się uważniej w opis, pilnowałam czy nie mącę znowu i poszło. O jak równiutko!
Na rogach frędzelki. Acha, i ten biały wzór nie jest symetryczny, na jednym końcu inaczej niż na drugim.
Bardzo, bardzo mi się podoba. I tak grzeje. Jeszcze kiedyś taki zrobię z grubszej wełny i w innych kolorach może. Dzięki, Jess!
Tym sposobem takie lekko świąteczne klimaty wpełzły. A adwent już w niedzielę. I w tym roku taki króciutki…